Rozmowa z Tomaszem Ulanowskim - fot. archiwum Tomasza Ulanowskiego

Tomasz Ulanowski – „wciąż chce wracać do miejsc, w których jest zimno”. Od lat wnikliwie przygląda się końcowi naszego świata. Na co dzień dziennikarz naukowy „Gazety Wyborczy”. Ponadto tłumacz i autor, piszący o zmianach klimatu, ewolucji człowieka, przyrodzie i środowisku. W tym roku wydał kolejną książkę, „Ostatnia minuta. Pieszo przez antropocen”.

Gdy czytałam „Ostatnią minutę. Pieszo przez antropocen”, wróciły do mnie dawno zapomniane emocje, które czułam podczas lektury pierwszej „prawdziwej książki”. Ja miałam 7 lat, a ona zabrała mnie w niezwykłą, daleką podróż, przedstawiła mądrym i odważnym bohaterom, dziś niepoprawnym. Sprawiła mi też ogromną przyjemność. A był to „Tomek w krainie kangurów” Szklarskiego! Ty zabrałeś mnie w równie ekscytującą podróż, ale świat, który pokazujesz jest zdecydowanie różny od idyllicznej wizji z mojego dzieciństwa.
To ciekawe, bo jesteś jedną z niewielu osób, które mówią mi, że ta książka sprawiła im przyjemność. Zazwyczaj twierdzą, że jej lektura jest jak binge’owanie końca świata, coś w stylu kompulsywnego oglądania apokaliptycznych seriali. I że jest to książka depresyjna. Ja tak nie uważam. Pisząc ją i zbierając do niej materiały, nie byłem smutny. Nie wpadłem w depresję, zajmując się tym tematem od blisko 18 lat. Być może mam naturę psychopaty, który przygląda się wypadkowi i myśli sobie: „O! Jakie to interesujące zjawisko” (śmiech). Ale nie, nie jestem psychopatą, mam dużo empatii dla tego, co się dzieje w środowisku i tego, co człowiek robi środowisku – bolą mnie rany, które zadajemy przyrodzie. Bolą mnie różne rzeczy, ale staram się na tym nie skupiać, bo nie byłbym w stanie wykonywać swojego zawodu. Dlatego uwagę kieruję ku temu, co mnie zachwyca. I starałem się – tak sobie myślę post factum, bo nie myślałem o tym w ogóle, gdy pisałem tę książkę – oprócz faktów dotyczących antropocenu przekazać Czytelnikom mój zachwyt światem.

Ale jest to też oczywiście książka o oswajaniu się z końcem świata. Zresztą świat, w którym żyję, kończył się już wielokrotnie, bo nawet w ciągu ostatnich 30 lat rzeczywistość wielokrotnie wywracała się do góry nogami.
A skoro wspomniałaś o „Tomku w krainie kangurów”, to była to książka, którą przeczytałem z przyjemnością jako dziecko. Potem chciałem, żeby przeczytał ją mój syn, a on powiedział, że nie, bo Tomek zabił kangura… Do tego Tomek brał udział w ekspedycjach, podczas których łowiono dzikie zwierzęta do cyrków i ogrodów zoologicznych. Dziś jego profesja byłaby trudna do obrony.

Czytając Twoją książkę, miałam dużo przyjemności, ale i roztkliwień, bo przypomniała mi się wizja świata niezdobytego, z białymi plamami na mapach.
On cały czas taki jest! Tyle, że tajemnice już nie są na wyciągnięcie ręki. Choć może to nie całkiem prawda? Nie trzeba jechać do Australii, żeby coś fajnego odkryć. Ja zacząłem dużo więcej widzieć, odkąd pozbyłem się samochodu i zacząłem wszędzie chodzić. To mi pozwala uważniej przyglądać się światu. Dziś na przykład zobaczyłem prawie rozkwitły, purpurowy bez, zwany teraz lilakiem (śmiech).

To są takie małe przyjemności, ale „Ostatnia minuta” jest wielką przygodą, którą czytałam z jeszcze większą zazdrością, myśląc sobie, że ten facet naprawdę ma szczęście, mogąc uczestniczyć w naukowych eskapadach arktycznych czy antarktycznych. To jest coś!
Mam szczęście, choć trochę też szczęściu pomagam. Dużo mi się w życiu udało. Wyszły mi rzeczy, których w ogóle nie planowałem, a właściwe żadna z tych, które planowałem, się nie udała. Zawsze lubiłem wędrować po mapie i to mi zostało do dziś. Kiedy byłem dziennikarzem radiowym, a potem internetowym, żałowałem, że nie mogę podróżować. Gdy więc zacząłem pracować w dziale „Nauka” w „Gazecie Wyborczej”, to wiedziałem, że chcę jak najczęściej jeździć „w pole” z naukowcami. Wykorzystuję to przede wszystkim do tego, żeby zdobyć nową wiedzę. Przy okazji przekazuję ją Czytelnikom. I porządkuję sobie wiedzę o mechanizmach kręcących światem.

A ile było tych dużych podróży?
Oj, trudno policzyć! One w książce są dość wybiórczo potraktowane. Ważne były dla mnie te, które trwały miesiąc, trzy miesiące, bo to dopiero jest czas dostateczny na to, by otworzyć się na coś nowego. Otwarcie, zwrócenie się ku nowemu być może stanowi o całym sensie życia. My jako ludzie korzystamy z tego, z czego korzystają wszystkie zwierzęta, a co nazywa się „reakcją orientacyjną”. Zwracamy się ku nowemu, by się do niego przystosować, poznać je i nie zostać w tyle – bo jak zostaniemy, to nie przeżyjemy. Musimy się cały czas adaptować. To jest reakcja, którą każdy z nas ma i ja mam ją dosyć silnie rozwiniętą. Lubię eksplorować nowe miejsca, ale też lubię wracać do domu. Bo z podróży zawsze się wraca.


W rozmowach o ekologii, które prowadzę z różnymi osobami, powraca antropocen. To termin, który rodzi się na naszych oczach, nie jest jeszcze wyryty w marmurze i precyzyjnie zdefiniowany, a mimo to żyje swoim bujnym życiem, rzucając cień, „antropocień”.
Antropocen jak najbardziej jest już terminem naukowym, tyle że nie został jeszcze wpisany do tabeli stratygraficznej, w której geolodzy dzielą historię Ziemi na eony, ery, okresy i epoki. W literaturze naukowej występuje od lat 80. XX w. I do dziś powstały na jego temat tysiące publikacji. Jego definiowanie trwa. Ale w zasadzie mało jest rzeczy, które mają swoją ostateczną definicję – nie mamy np. zamkniętej definicji życia, są też różne definicje gatunku. Podobnie jest z antropocenem. Nad jego definicją pracują geolodzy z grupy roboczej ds. antropocenu, która określiła już, kiedy on się zaczął i dlaczego. Naukowcy uznali, że zaczął się w połowie XX w., a to dlatego, że od tamtego okresu w osadach geologicznych możemy zobaczyć blizny, które zostawiliśmy na powierzchni całej Ziemi. Te blizny będą widoczne jeszcze przez miliony lat, podobnie jak oglądane dziś blizny po wymarciu dinozaurów. Jestem optymistą, gdy idzie o uznanie antropocenu za część historii Ziemi. Nie tylko naukowcy się tego domagają, ale i świat pozanaukowy. Jest nam to potrzebne do tego, byśmy zrozumieli, jakie rany zadajemy przyrodzie.

A co w tym kontekście z kolejnym pojęciem – z ekocydem?
To jest kalka z angielskiego, którą lubię. Wolę ją od „ekobójstwa”, które też jest dobrym terminem. Oznacza ekologiczne zabójstwo będące jednocześnie samobójstwem. Wielokrotnie w historii ludzkości różne cywilizacje dopuszczały się go w różnych rejonach świata. Tak wyniszczały przyrodę, od której zależały, że w końcu same upadały. Niekiedy fizycznie znikały z powierzchni Ziemi, jak społeczność Wikingów na Grenlandii albo społeczność Wyspy Wielkanocnej. Po tej ostatniej zostały tylko posągi Moai i wycięty las. My teraz popełniamy taki sam ekocyd, tyle że na skalę globalną. Zagraża to istnieniu wielu gatunków, w tym naszemu, ale na pewno nie zagrozi życiu na Ziemi. Życie sobie poradzi, Ziemia sobie poradzi. Biosfera odrodzi się tak, jak już się odradzała po poprzednich wielkich wymieraniach gatunków, czyli w jakiejś innej formie.

Co nie zmienia faktu, że jest to zbrodnia.
Ja bym powiedział, że to więcej niż zbrodnia. To głupota, ponieważ szkodzimy sami sobie. Z drugiej strony fakt, że w przeszłości tyle cywilizacji popełniło ekocyd, nie jest przypadkiem. Niezwykle trudno jest uciec od własnej natury. Jak każdy gatunek, i każdy osobnik, chcemy się rozprzestrzenić, chcemy rosnąć. Na dodatek jesteśmy gatunkiem agresywnym i ekspansywnym. Taka jest nasza naturalna potrzeba. Niestety, by uniknąć zderzenia z sufitem, który nam wyznacza nasza planeta – żyjemy przecież w skończonym systemie statku kosmicznego, którym jest Ziemia – nie możemy bez końca przetwarzać biosfery w technosferę. Dwa lata temu technosfera przerosła swoją masą biosferę. To wszystko, co my stworzyliśmy, waży już więcej niż całe ziemskie życie. Nie możemy tego robić bez końca, bo przejemy wszystko i nasz świat się zawali. Doznamy upadku. Chcielibyśmy go uniknąć, ale nie potrafimy się powstrzymać. Żeby się powstrzymać, musielibyśmy się samoograniczyć, a żeby się samoograniczyć, musielibyśmy zaprzeczyć nie tylko naszemu człowieczeństwu, ale i naszej zwierzęcości. Boję się, że to będzie bardzo trudne. Choć, oczywiście, chciałbym, żeby nam się udało. Z drugiej strony jeśli nie uda nam się zatrzymać tego rozpędzonego Titanica, to przecież nic się nie stanie. Ludzkość wyginie? Ja na pewno nie będę po niej płakał. Zawali się nasza cywilizacja? No trudno. Szkoda gorącego prysznica. Natomiast żal mi innych, pięknych gatunków. Ale to nie znaczy, że coś innego po tym ekocydzie się nie pojawi. Życie się odrodzi. Jakieś inne, ale wciąż życie.

W mojej ostatniej rozmowie artystka wizualna, Diana Lelonek, opowiadała o bocianach, które zadomowiły się na składowiskach odpadów, nic nie robiąc sobie z naszych sielskich wyobrażeń o tzw. naturze. Przyroda dziś to ekosystemy funkcjonujące na ludzkich śmieciach.
Nie ma już takiego lądu, którego byśmy nie przekształcili. Z drugiej strony sprzeciwiam się uznawaniu tego, co robimy, za nienaturalne. To sugeruje, jakobyśmy nie byli częścią przyrody, a przecież jesteśmy. Kultura też jest naturalna – jest nakładką na biologię. To wszystko, co człowiek stworzył kulturowo, jest tylko naskórkiem na naszym biologicznym bycie. Wciąż rządzą nami prawa przyrody – fizyki, chemii, biologii. My o nich, oczywiście, zapominamy, bo tak daleko odeszliśmy od przyrody, żyjąc w miastach i kupując jedzenie w sklepach, że nie pamiętamy, skąd to wszystko się bierze. Tymczasem życie się pojawiło na Ziemi ok. 4 mld lat temu i przekształciło jej powierzchnię w sposób niespotykany. Ta zmiana się nie kończy. My się przyzwyczajamy i konserwatywnie chcielibyśmy, żeby było jak kiedyś. Na przykład ja lubiłem dość ponury świat lat 80. ubiegłego wieku, bo byłem wtedy dzieckiem i miałem dość przyjemne życie. Ale brak zmiany to mrzonka. Zmiana jest wieczna.

W książce piszesz o steku wołowym, który zamówiłeś…
To nie był stek, tylko wołowina w sosie.

Zamówiłeś ją naprawdę, czy pojawia się ona w porządku narracji, by zwrócić uwagę na to, jakim potwornym śladem węglowym obarczona jest wołowina?
Mam taką przypadłość, że nie potrafię kłamać (śmiech). Gdy zamawiałem tę wołowinę, nie myślałem, by ją wykorzystać w książce. Po prostu chciałem zjeść coś, co będzie mi smakowało i będzie dla mnie bezpieczne – oczywiście bezpieczne w krótkim terminie, a nie w perspektywie dziesiątek, setek czy tysięcy lat. A gdy patrzyłem na to, co zamawiał profesor Zalesiewicz – a on brał coś smażonego w głębokim tłuszczu – to wątpiłem, czy doczekałbym jutra, gdybym sam to zjadł.

fot. archiwum Tomasza Ulanowskiego/Piotr Maślanka

share-icon Podziel się artykułem ze znajomymi
Karolina Drożdż
Karolina Drożdż

Na co dzień pracuję w agencji reklamowej. Po godzinach — między pilatesem, spaghetti pakowanym do pudełka po lodach a otchłanią Netflixa — przyglądam się rzeczywistości, którą przekształcamy. Ciekawi mnie, jaką zmianą jesteśmy i czy możemy zboczyć z kursu kolizyjnego na górę śmieci i topniejące lodowce. O tym rozmawiam z osobami, którym bliska jest ekologia...

Komentarze
chevron-down